Majówka w Kopenhadze
15.05 - 22.05.2010

Sobota godzina 12:00

Aura nam nie sprzyja, od rana pada i jak na połowę maja jest bardzo zimno. Czekamy na nabrzeżu, aby się zaokrętować na pokład Biesa. Trochę się to przeciąga, okazuje się, że są drobne problemy z silnikiem, ale już problem jest zdiagnozowany i za moment powinien już działać. Mamy więc czas, aby się trochę bliżej poznać. W trakcie rozmowy okazuje się, że nasza 10-cio osobowa gromadka zjechała się do Trzebieży z różnych stron polski. Na nabrzeżu ruch dość intensywny, nie jesteśmy jedyną załogą, która w tym dniu wypływa i z zazdrością patrzymy jak inni już kończą sztauowanie, a my jeszcze daleko w polu. Michał nasz kapitan zniecierpliwiony tą sytuacją postanawia zasięgnąć języka i wchodzi na pokład. Stawia parę kroków na pokładzie i nagle do naszych uszów dochodzi głośne klekotanie jachtowego diesla. Jak widać brakowało tej kropki nad ˝i˝ czyli kapitana, aby wszystko działało jak należy. Bosman prosi jeszcze o parę minut, aby ogarnąć ten cały bałagan na pokładzie i możemy się wprowadzać.

Sobota godzina 14:30

(Wpis do dziennika pokładowego - 1500 Zaokrętowano załogę w składzie)

Michał - zwany czule przez Pierwszego Młodym;
Radek - odwrotnie obrywał Starym lub Pieszym;
Krzysiek - rozpoczął Kudłatym zakończył Brojlerem;
Rafał - znany bardziej jako Brat Sebastian albo Cieci;
Iza - pokładowa rodzynka a mógł być El Wichur :) ;
Łukasz - Brat Koala Senior, znany baryton;
Michał - Brat Koala Junior, pieszczotliwie zwany Miśkiem;
Dawid - cicha woda, czyli post factum Flauta;
Łukasz - i wszystko jasne. Bo Wataha jest tylko jedna!
Rafał - Żółta Łódź Podwodna. Łódź? Dlaczego nie Gdynia?

Humory się nam poprawiły, gdy usłyszeliśmy pracujący silnik. Gdzieś tam głęboko w myślach mieliśmy obawy, że nie uda się go naprawić i cała nasza wyprawa stanęłaby pod znakiem zapytania. Teraz to już nie istotne. Wynosimy z samochodów w pierwszej kolejności nasze rzeczy osobiste, a potem zakupiony wcześniej prowiant i ładujemy wszystko na pokład. Każdy śpieszy się jak może, aby nadrobić stracony czas i wyjść jak najszybciej w morze. Jak na jeszcze niezgraną załogę poszło nam to naprawdę sprawnie. Szybko odnaleźliśmy się pod pokładem i rozparcelowanie jedzenia i innych rzeczy przebiegło bardzo szybko. Uwinęliśmy się z załadunkiem w niecałą godzinkę.

Sobota godzina 16:00

(Wpis do dziennika pokładowego - 1600 Przeprowadzono szkolenie i poinformowano załogę o konieczności wkładania pasów asekuracyjnych po zmroku i przy wietrze powyżej 5B)

Cała załoga w mesie - Kapitan przedstawia podział wacht, wyznacza oficerów i informuje, jakie zadania spoczywają na każdej z nich. Pytań nie było, więc przebieramy się w stosowne rzeczy (sztormiak, kalosze itp.) i wychodzimy na dek.

Sobota godzina 16:55

(Wpis do dziennika pokładowego - 1655 Silnik odpalony mijamy główki portu)

Można powiedzieć, że od tej pory zaczyna się nasza przygoda. Stawiamy żagle, 17:20 grot góra, 17:25 fok góra, 17:27 silnik stop. Wiatr nam sprzyja, więc do świnoujścia płyniemy pod żaglami. Zalew Szczeciński pokonujemy szybko i o 1830 wchodzimy do kanału, a o 2015 mijamy główki basenu północnego gdzie zostajemy na noc.

Niedziela godzina 10:10

(Wpis do dziennika pokładowego - 1010 Silnik odpalony 1015 odejście od nabrzeża 1045 główki portu świnoujście 1100 silnik stop)

Wychodzimy na otwarte morze pogoda nadal nas nie rozpieszcza jest zimno. Prognozy pogody nie zapowiadają zmian mamy 13oC i wiatr SW3-4 z tendencją rosnącą. Mamy południe główki portowe już daleko za nami. Stawiamy bezana do kompletu. Im dalej od brzegu wiatr rośnie w siłę i o 1300 mamy już regularne 5B. Tak jak było ustalone przez kapitana od 5B i po zmroku zakładamy szelki. Zaczyna się naprawdę niezła jazda. Jacht przyduszony ilością żagli kładzie się na burcie i niczym dziki koń rwie do przodu wbijając się,co chwila w nadchodzącą falę. Prędkości znacznie przekraczają 7 węzłów. Jak na taki ciężki jacht jest to niezły wynik. Ta euforia jednak nie trwała zbyt długo. Wiatr cały czas się wzmaga, fale pchane wiatrem stają się coraz większe, pada w końcu komenda zrzucamy grota, jest 14:10. Prędkość spadła nieznacznie, płyniemy z prędkością ponad 6 węzłów, ale już zdecydowanie spokojniej i w mniejszym przechyle. Czujemy w kościach, że Bałtyk da nam popalić już w 1 dzień. Wiatr i fale cały czas rosną, po 2 godzinach jesteśmy zmuszeni zrzucić foka marszowego i postawić w jego miejsce foka sztormowego. Część załogi zaczyna pomału odczuwać bałtyckie fale i starym zwyczajem oddaje Neptunowi, co jego. Kapitan decyduje, że wchodzimy do Sassnitz i przejmuje ster. Przy znacznie zredukowanym ożaglowaniu jacht z trudem przebija się przez fale, a zwłaszcza zwroty przez sztag są delikatnie mówiąc kłopotliwe. Aby dojść w główki portowe czeka nas halsówka - decyzja - odpalamy silnik i z jego pomocą docieramy do Sassnitz.

(Wpis do dziennika pokładowego - 1630 Fˇ, FS^, 1645 Silnik ^, 1720 zwrot, 1730 zwrot, 2120 wejście do Sassnitz, 2130 silnik ˇ)

Poniedziałek 17.05.2010

(Wpis do dziennika pokładowego - 1350 Silnik ^; 1355 odejście od nabrzeża; 1400 główki portu Sassnitz; 1405 G ^; 1410 silnik ˇ 1415 FM ^)

Postój w Sassnitz był przewidziany w drodze powrotnej, ale życie zweryfikowało nasze plany. Postanawiamy skoro już tu jesteśmy zrobić wyprawę na klify. Część załogi już tu była, więc została na pokładzie, a reszta udała się na wycieczkę. Zajęło nam to trochę czasu, ale było warto - widoki były imponujące. Nie przeszliśmy całej trasy czas nam nie pozwolił trzeba było wracać na Biesa. Drogę powrotną zafundowaliśmy sobie kamienistą plażą, więc mieliśmy obraz klifów z dwóch perspektyw - z góry i z dołu. Zaraz po powrocie zabraliśmy się za klar do wyjścia i o 13:50 odpalono silnik, a o 13:55 odchodzimy od nabrzeża.

Siła wiatru zmalała do 5B, a stan morza do 2. Wiatr mamy z West, czyli jak na razie nam pasuje. W miarę przebytych mil wiatr zaczyna nam się odkręcać i mamy NW musimy niestety odpaść od wyznaczonego kursu, co wymusi na nas w dalszym etapie halsówkę.

Wtorek 18.05.2010

(Wpis do dziennika pokładowego - 1305 minięto most zwodzony; 1310 G ^; FM ^ minięto główki kanału od strony N; 1405 FM ˇ 1415 F ^; silnik ˇ)

Nad ranem jesteśmy u brzegów Szwecji gdzieś w okolicach Trelleborgu. Rozpoczyna się wspomniana halsówka wzdłuż brzegu. Wiatr nam zdecydowanie osłabł mamy teraz regularną 3-ę. Mamy zamiar przejść przez Falsterbo Canal (55° 24' 0'' N, 12° 57' 0'' E), aby skrócić sobie drogę do Kopenhagi. O 12:00 minęliśmy główki kanału, a o 12:20 minęliśmy wrota. Musieliśmy się trochę pokręcić po kanale gdyż most zwodzony otwierany będzie dopiero o 13:00. Czas, który nam pozostał do podniesienia mostu wykorzystaliśmy na krótkie opalanie. Pogoda nam pod tym względem od rana dopisuje. Osłonięci z obu stron wysokim ziemnym wałem porośniętym lasem skutecznie nas osłania od zimnego wiatru. Można trochę naładować akumulatory i ogrzać się po zimnej nocy. Dwa nawroty w ciasnym kanale i mamy 13:00 słychać już sygnał ostrzegawczy dla samochodów, że za moment droga będzie zamknięta. Pomału zbliżamy się do mostu oczekując na światło zezwalające na przejście. Dwa skrzydła sterczą pionowo w górę na sygnalizatorze zapala się zielone światło - można jechać. Przechodzimy pod przęsłami i za moment jesteśmy już po drugiej stronie. Byliśmy jedynym jachtem, który w danej chwili korzystał z przeprawy. Wieje słaba 2 - stawiamy szmaty przy okazji zmieniając małego foka na fok marszowy. Do Kopenhagi zostało już nie wiele mil, ale przez niekorzystny kierunek wiatru i jego siłę wleczemy się pomału do celu. Swobodne żeglowanie zagradza nam farma wiatrowa z jednej strony, a most Oresundsbroen z drugiej. Chcąc ominąć jedną i drugą przeszkodę musimy halsować, co zdecydowanie wydłużało drogę do portu. Udało się nam wydostać na nieco szersze wody, ale wcale nie było lepiej. Musieliśmy się przedostać przez bardzo ruchliwy szlak handlowy i promowy. Wyżej mamy do pokonania jeszcze jeden rząd wiatraków ustawionych wzdłuż linii brzegowej, który zdecydowanie zawęża nam tor. Zaczyna się halsówka jak na regatach w tym wąskim ''kanale'' zrobiliśmy więcej zwrotów niż przez całą drogę do Kopenhagi. Ster przejął nasz kaptan, nie wiem, na czym to polega, ale nagle nasz mały krążownik dostał skrzydeł. Szybko uporaliśmy się z podejściem i o 21:00 byliśmy w główkach portu.

(Wpis do dziennika pokładowego - 2024 silnik ^; 2026 G ˇ 2029 F ˇ 2100 minięto główki portu Kopenhaga; 2125 zacumowanie w Marinie Królewskiej; silnik ˇ)

Robimy mały rekonesans po marinie w poszukiwaniu natrysków, bo każdy z nas marzy, aby się wykąpać. Wszystko pozamykane bosmana nie uświadczysz pozostaje spróbować później. W tym czasie wachta kambuzowa przygotowała posiłek wszyscy wcinali aż uszy się trzęsły, a po zjedzeniu można było ponowić poszukiwania bosmana portu. Przypadkiem spotykamy kapitana z innej jednostki polaka zresztą, który jest częstym gościem mariny i udostępnia nam wejście do natrysków. Jedna przeszkoda pokonana, ale nie na długo. Okazuje się, że aby się wykąpać musimy mieć duńskie korony. Zaczynamy między sobą szukać kogoś, kto poza euro ma jeszcze korony. Na szczęście jeden z kolegów zapobiegawczo zabrał korony właśnie na takie wydatki - dzięki mu za to. Czas szybko mija, zrobiła się prawie północ wszyscy jesteśmy zmęczeni i z przyjemnością zalegamy na kojach.

środa 19.05.2010

Dzisiaj dzień wycieczkowy, mamy czas na zwiedzanie Kopenhagi wachta kambuzowa przygotowuje śniadanie, a część z nas ponownie korzysta z kąpieli (przecież nie wiadomo, kiedy ponownie będzie okazja) i przed południem wychodzimy do miasta. Wczoraj już ktoś nas informował, że nie zrobimy zdjęć Kopenhaskiej syrence gdyż wyjechała na Expo do Shanghaiu. Trochę jesteśmy rozczarowani tym faktem, ale są jeszcze inne godne uwagi zabytki. Kierujemy się w stronę Amalienborg pałacu królewskiego przechodząc po drodze przez Kastellet (fort kopenhaski). Po około 2 km znajdujemy się na placu wspomnianego zespołu pałacowego, a w rzeczywistości kompleksu czterech identycznych rokokowych pałaców zbudowanych wokół ośmiokątnego placu na środku, którego,znajduje się konny pomnik Fryderyka V. Dołączamy się do polskiej wycieczki i słuchamy opowiadań przewodnika o historii tego miejsca. Czasu mamy nie wiele jeszcze dzisiaj wyruszamy o 18:00 w drogę powrotną, więc ruszamy dalej. Nasza wycieczka przypomina raczej maraton, ale cóż zrobić czasu mało, a miejsc do zobaczenia sporo. Wychodzimy z placu i udajemy się w stronę barokowo-eklektycznego kościoła Fryderyka, znany też, jako Kościół Marmurowy. Wnętrze kościoła owalne, surowe i skromne w swym wystroju. Na wprost wejścia ołtarz z potężnym krzyżem. Całą bryłę zamyka potężna kopuła ozdobiona na całej powierzchni freskami. Spośród tej ciszy, która towarzyszy takim miejscom z zewnątrz dochodzą do nas dźwięki werbli i flecików. To gwardia królewska maszeruje w koło kościoła. Bardzo ciekawy widok i miły dla uszu. Teraz prosto ponownie przez plac pałacowy na drugą stronę do portu. Tu już widoki godne dłuższego zatrzymania. Piękne drewniane żaglowce przyciągają tłumy między innymi i nas. W czasie wycieczki poszukujemy kantora, w którym można byłoby wymienić trochę waluty. W Danii można płacić euro mimo obowiązującej korony, ale przelicznik w sklepach nie jest zbyt korzystny. Oddalamy się od nabrzeży portowych i podążamy bardziej do centrum Kopenhagi. Po drodze jest czas na kupienie pamiątek, ale docelowo mamy zamiar usiąść na jakimś placu przy piwku i trochę odpocząć. Niebawem trafia się plac, na którym znajdujemy wolny stolik, a raczej stoliki, bo nasza dziesiątka raczej przy jednym się nie zmieści. Zestawiamy parę z nich i siadamy wszyscy razem. Pewnie wszyscy się domyślają, jakie piwo zamówiliśmy? ... no jasne nie mogło być innego jak tylko Carlsberg.

Bardzo miło się siedziało przy sprzyjającej aurze, słuchając darmowego koncertu na nieznanym nam instrumencie. Wyglądał jak sam gryf od gitary, ale ze znacznie większą ilością strun przewieszony po skosie przez ramie. Dźwięki były bardzo nastrojowe wręcz stanowiące tło do otaczającego krajobrazu. Naprawdę nie chciało się człowiekowi ruszyć z miejsca przy tak kojącej muzyce. Tak jak wspomniałem czas nas goni, więc ruszamy dalej. Chcemy jeszcze odwiedzić ogrody królewskie. Trochę idziemy na ślepo nie wiedząc dokładnie gdzie one się mieszczą, ale parę instrukcji od spotkanych Duńczyków i za chwilę stajemy u bramy parku. Zaskakuje na pierwszy rzut oka, że trawa jest oblegana przez rzeszę ludzi odpoczywających bądź bawiących się ze swymi pociechami. W naszym kraju takie zachowanie jest traktowane, jako niszczenie zieleni i rzecz jasna karane. Nie mamy czasu, aby dołączyć do nich musimy już przyspieszyć kroku i kierować się w stronę naszego jachtu. Mijamy po drodze jeszcze zabudowania prawdopodobnie portowe - świadczyły o tym nazwy ulic. Domy przypominają swą zabudową raczej nasze śląskie familoki, lecz zdecydowanie bardziej kolorowe. Jesteśmy już ponownie przy forcie Kastellet, ale tym razem mijamy go z lewej strony tzn. naszej lewej kierując się wzdłuż nabrzeża prosto do mariny. Robimy szybki posiłek i o 18:00 wychodzimy z portu.

(Wpis do dziennika pokładowego - 1805 silnik ^; 1810 wyjście portu Kopenhaga; 1815 minięto główki portu Kopenhaga; 1820 G ^; 1825 F ^; 1835 silnik ˇ 2010 B ^)

Według prognozy pogody wiatr miał wiać z NW kierując się taką prognozą decydujemy się w drodze powrotnej na zawinięcie do jednego z portów Bornholmu. Jak zawsze życie weryfikuje wszystko zamiast NW mamy SW, czyli znowu w twarz. Nasz Bornholm staje pod znakiem zapytania zwłaszcza, że siła nie przekracza 1B. Po zachodzie słońca zaczyna zbierać się mgła i o 22:00 jest już tak gęsta, że widzimy tylko parę metrów przed naszym dziobem. Sytuacja jest na tyle niebezpieczna, że poruszamy się po torze, po którym w jedną i w drugą stronę poruszają się spore statki handlowe jak i promy. Nasze gabaryty są raczej miernej wielkości, więc każda najdrobniejsza kolizja ze statkiem byłaby dla nas katastrofalna, dlatego też odpalamy silnik i uciekamy jak najdalej od niego. Z nastającą nocą mgła nie słabnie wiatru jak na lekarstwo, więc raczej się snujemy niż płyniemy. Przy takiej ograniczonej widoczności mamy obowiązek sygnalizować swoją obecność trąbiąc w róg mgłowy - jeden długi i dwa krótkie (statek żaglowy w ruchu).

Czwartek 20.05.2010

Noc przebiegła spokojnie i wraz z nadejściem świtu mgła bardzo nieznacznie się przerzedziła. Przynajmniej mieliśmy takie wrażenie. Z kolejnymi godzinami słońce nas zaczęło rozpieszczać swymi promieniami, ale wiatru cały czas jak na lekarstwo mizerne 1B. Przy tak sprzyjających warunkach pogodowych postanowiliśmy zrobić sesję zdjęciową z lotu ptaka. Znalazło się troję chętnych, którzy chcieli podziwiać pokład z topu 17-sto metrowego masztu. Po kolei każdy z trójki odpowiednio zabezpieczony wjeżdżał na górę. Były chwile zawahania już przy pierwszym salingu, ale chęć podziwiania widoków była większa i jazda kończyła się dopiero na topie. Każdy po takiej sesji miał te same uczucie mrowienia w nogach i miękkie nogi, ale zgodnie twierdzili, że było warto. Każdy poza wachtą wykorzystywał czas jak chciał jedni odsypiali świętówkę inni nadrabiali zaległości w czytaniu, a jeszcze inni starali się złowić coś na obiad. świeża ryba na talerzu to nie lada rarytas. Jedyne, co nam się udało złowić to fokę szarą obiektywem aparatu. Spotkanie to wywołało spore zainteresowanie z naszej strony, bo jest to widok niecodzienny, zobaczyć ją na wolności a nie w helskim fokarium to jest coś. Nasz sprzęt fotograficzny nie był wyposażony w odpowiedni teleobiektyw i zdjęcia przedstawiają raczej czarną plamę na tle morza, ale zdecydowanie można stwierdzić, że jest to foka. Taką sesję mieliśmy dwukrotnie i ta część załogi, która akurat odsypiała miała okazję zobaczyć ją na własne oczy. To już było jak się okazało ostatnie spotkanie z naszą rodzimą foczką. Czas płynął pokładowym rytmem wachta za wachtą zostały tylko dwa dni do zakończenia rejsu. Jak ten czas niemiłosiernie pędzi do przodu. Dopiero się poznaliśmy na pirsie w Trzebieży, a tu już za moment będziemy się żegnać. Mamy jeszcze dwa dni i trzeba coś wymyślić, aby dotrzeć do 12 w sobotę do portu zaokrętowania. W godzinach popołudniowych dotarły do nas pierwsze odczuwalne podmuchy wiatru i mgła zaczęła się rozrzedzać. Pomału nasz Bies zaczął sunąć do przodu i po godzinie sunął już całkiem żwawo. Aby nadrobić czas, który spędziliśmy w bezruchu kapitan wpada na pomysł, aby z małego foka zrobić apsla zwłaszcza, że wiatr temu sprzyja. O 16:05 żagiel już pracował i nieznacznie, ale zawsze szybciej sunęliśmy do przodu. Płynęliśmy na dodatkowym żaglu parę godzin i o 21:23 dla bezpieczeństwa jest komenda, aby go zrzucić.

Piątek 21.05.2010

Noc mija spokojnie warunki wietrzne się ustabilizowały i mamy już regularne 2B. Nad ranem na prawym trawersie mijamy, Greifswalder Oie niemiecką wyspę leżąca 10 km na wschód od Rugii i 12 km na północ od wyspy Uznam, wyspa ta jest zamieszkana jedynie przez obsługę latarni morskiej. W najwyższym punkcie ma 18 m wysokości. Stanowi część rezerwatu przyrody, będąc ostoją ptactwa wodnego. Cały rezerwat ma powierzchnię 250 ha i obejmuje przyległy pas morza o głębokości wody do 2 m. Greifswalder Oie posiada przystań promową, można się na nią dostać promem z Peenemünde. Ruch turystyczny jest ograniczony, maksymalnie wyspa może przyjąć pięćdziesięciu turystów dziennie. Na kursie zaczynają się pojawiać wystające tyki zakończone chorągiewkami świadczące o rozstawionych sieciach. Jesteśmy zmuszeni na manewrowanie między nimi, aby się o nie nie zaczepić. Nad ranem wiatr trochę osłabł i mamy 1-2B. Przed południem jesteśmy już na redzie portu świnoujście, a o 12: 00 mijamy jego główki. O 12:15 uruchomiono silnik a o 12:40 zacumowano w porcie świnoujście.

(Wpis do dziennika pokładowego - 1130 G ˇ B ˇ 1200 minięto główki portu świnoujście; 1215 silnik ^; 1220 F ˇ 1240 zacumowanie w porcie świnoujście; silnik ˇ)

Po sklarowaniu jachtu udaliśmy się na upragniony ciepły prysznic. Po tych zaledwie paru dniach na morzu człowiek zaczyna doceniać takie prozaiczne rzeczy jak prysznic, który praktycznie jest w każdym domu i mamy do niego dostęp w każdej chwili. W planach mamy zamiar dotrzeć jeszcze dzisiaj do Trzebieży, aby rano mieć czas na spakowanie się i uporządkowanie jachtu. Ale za nim wyjdziemy ze świnoujścia przygotowujemy jeszcze ostatni obiad tego rejsu i robimy niezbędne zakupy na jutrzejsze śniadanie. O 16:45 odpalamy silnik i wychodzimy z portu północnego w kierunku Trzebieży.

(Wpis do dziennika pokładowego - 1645 silnik ^; 1650 wyjście z portu świnoujście; 1655 F ^; 1750 G ^; 1750 silnik ˇ)

Wiatr mamy słabiutki i kanał na Zalew Szczeciński pokonujemy w iście żółwim tempie. Dalej nic się nie zmieniło wlekliśmy się bardzo wolno, a jeszcze kawał drogi przed nami. O 20:10 odpalamy silnik.

(Wpis do dziennika pokładowego - 2010 silnik ^; F ˇ G ˇ)

O 22: 30 zacumowaliśmy w Trzebieży. Tak się kończy rejs z Trzebieży do Kopenhagi i z powrotem. Pewnie jak po każdym rejsie pozostaje niedosyt, że może udałoby się jeszcze jakiś port po drodze odwiedzić, ale właśnie ten niedosyt powoduje, że jeszcze będąc na pokładzie jednostki, na której odbyliśmy rejs już myślimy o kolejnej wyprawie.

Sobota 22.05.2010

Pobudka o 08:00 robimy ostatnie śniadanie, wymieniamy się adresami i numerami telefonów może jeszcze kiedyś się spotkamy na morzu i nie tylko. Po śniadaniu pakowanie i sprzątanie jachtu praktycznie przed 12 mamy już wszystko posprzątane i możemy przekazać jacht kolejnej załodze. Stopy wody pod kilem wszystkim udającym się w morze.

Rejs odbył się w dniach 15.05 - 22.05.2010, w trakcie rejsu przepłynięto 362Mm w czasie 100h żeglugi.

Szczególne podziękowania dla kapitana Michała Łukaszewicza za szczęśliwe doprowadzenie nas do celu i z powrotem. Michał jest osobą bardzo odpowiedzialną, miłą, spokojną z dobrym podejściem pedagogicznym (jeśli ktoś chce może się wiele od niego nauczyć), chętnie dzielący się swoją wiedzą, a ma jej jak na tak młody wiek naprawdę sporo. Jeśli ktokolwiek się zastanawia nad rejsem z Michałem to gorąco go polecam jako kapitana i kolegę. Ahoj

Rafał Laurentowski

Powrót


Copyright Michał Łukaszewicz