REJS s/y LEO
03.07.10
- 10.07.10
Szczecin
Dąbie - Swinemünde - Sassnitz -
Kopenhaga
Skład:
Captain (Michał Łukaszewicz) - k.j. nr 951
Buli (Piotr Kawka) - b.s.
Piotrek (Piotr Dybowski) - b.s.
Werka (Weronika Dyjas) - j.st.m.
Dorcia (Dorota Góral) - b.s.
Sibi (Magdalena Grabarczyk)
- b.s.
"Z kobiecej
perspektywy, czyli relacja niesubiektywna ;P"
03.07.2010r (sobota)
Pociąg 0535. Już na starcie
było ciekawie. Tuż przed odjazdem pociągu dostałyśmy sms´a od
Captain´a: "Jak coś to wsiadajcie beze mnie. Mogę się spóźnić."
Informacja ta nie wywołała zbytniego zamieszania. Byłyśmy zbyt zaspane
aby zauważyć, że przecież bez Captain´a nie wypłyniemy. Poranna
reorganizacja ruchu tramwajowego we Wrocławiu nie pokrzyżowała nam
planów i Captain na szczęście zdążył na pociąg. Podróż pociągiem
minęła szybko. Później troszkę przydługie zakupy w Lidl´u (Biedronka
niestety była zamknięta ;p), wpakowywanie wszystkich tobołków na
pokład i...wypływamy.
1405 uruchomienie silnika;
1407 wyjście z portu; 1415 grot góra; 1420 genua góra; 1425 silnik
stop
Kapitan jachtowy nr 951 informuje
załogę o podziale na wachty. Stanowiska oficerskie otrzymały
tym razem dziewczęta, czym dość niepocieszeni byli chłopcy - załoganci.
Służbę rozpoczęła wachta III, z oficerką (szydercze określenie
Captain´a) Dorcią na czele. Tuż po północy dobiliśmy do portu
Świnoujście. Wymęczeni słońcem legliśmy w naszych kojach.
04.07.2010r (niedziela)
Niedzielę zaczęliśmy
spełnieniem obywatelskiego obowiązku - oddaniem swoich głosów w wyborach
prezydenckich. Jak się okazało typy były dość zróżnicowane. Jeszcze
niedzielna wizyta w dusznym kościele i o 1045 wypływamy.
W drodze do portu Sassnitz mieliśmy trzy ciekawe wizyty, w tym dwie na pokładzie.
Gość nr 1 - Polska Straż Graniczna, która chyba nie dosłyszała naszego komunikatu o wypłynięciu,
Gość nr 2 - Niemiecka Straż Graniczna, która robiła eine allgemeine Kontrolle,
Gość nr 3 - polski
(przypuszczenie Captaina´a) gołąb, który chyba zakochał się
w jakiejś mewie i zapędził się za nią aż
na morze.
Wszystkie wizyty zakończyły
się pozytywnie, jak dla nas przynajmniej. Gołąb co prawda został
przemycony na wody niemieckie, ale i tak nie wiadomo czy przeżył drogę
powrotną na ląd. Pozostawił po sobie dość trwały ślad - kupę,
a nawet dwie ;)
2352 zgaszenie silnika w porcie Sassnitz.
Mimo późnej pory wybrałyśmy
się na poszukiwanie pryszniców, które jak się później okazało
były kaputt. Nawet toalety były zamknięte, więc musiały nam starczyć
pobliskie krzaki.
Tego wieczoru (czy też
w nocy) padł rekord w ilości wypitego browara- 4 sztuki na 6
osób :) Całkowicie pijani zasnęliśmy jak dzieci w swoich (!!!) kojach.
05.07.2010r (poniedziałek)
Słońce grzało niemiłosiernie. Mimo to, udaliśmy się na zwiedzanie słynnych klifów. Byliśmy, co prawda, troszkę zawiedzeni faktem, iż nie są to ściany wpadające prosto do morza (jak to widzieliśmy na zdjęciach), ale i tak każdy z nas był zachwycony ich widokiem. Wapień kredowy jest na tyle kruchy, że pod wpływem abrazji (niszczącej siły morza) zsypuje się na dół i tworzy pewnego rodzaju kamienistą plażę.
Wyprawie na wyspę towarzyszyły
rozmowy językoznawczo-politologiczne. Co prawda, nie podobało się
to wszystkich członkom załogi, którzy usiłowali w opozycji toczyć
rozmowy o mechanice, czy innych śrubkach. W każdym razie, na podstawie
naszych rozmów ukształtowało się hasło rejsu, cyt. "Verpiss dich".
Może dla zachowania cenzury nie przytoczymy tutaj dosłownego znaczenia
tej frazy. Informujemy tylko, że można to wygooglować.
Dodatkową atrakcją
pobytu w Sassnitz okazał się jeden z największych żaglowców
świata - czteromasztowy
bark Kruzenstern z powierzchnią żagli prawie 1000 razy większą od
naszej. Niestety nie zdążyliśmy podejść bliżej owego olbrzyma.
Podpłynął pilot i wyprowadził go na pełne morze. Dopiero po rejsie,
patrząc na zdjęcia, okazało się, że ominęła nas (przynajmniej
żeńską część załogi) inna atrakcja tego ship´u- ubrani w marynarskie
mundury żeglarze.
O 1355 rozwinęliśmy nasze,
może i nie duże, ale równie piękne żagle i obraliśmy kierunek
na Kopenhagę. Do końca dnia piekliśmy się na rozżarzonym słońcu,
czując się jak w Chorwacji latem.
Wiało słabo i w mordę
więc powoli przemieszczaliśmy się w kierunku kanału Falsterbo.
Za to wraz z zachodem słońca zaczęło mocniej wiać. Zrefowaliśmy
genuę i grota. I wtedy po raz pierwszy i ostatni oddano Neptunowi to
co jego. Prezesową czekoladę zdobyła Dorcia marnym pawikiem ku niepocieszeniu
Buliego, który swoim pawiem zapełnił pół wielkiej reklamówki z
Sarturna.
06.07.2010r (wtorek)
Cały dzień płynęliśmy. Ciepło-ok. 200C. Łagodny wiatr. Prędkość 4-5 węzłów.
1601 przepłynięto kanałem Fasterbo. Następnie spotkanie pierwszego stopnia z panem, który ten most otwierał i dość dziwnie usiłował zmusić nas do przepłynięcia pod spodem, przed jego otwarciem.
Do Kopenhagi pozostało jedynie
20 mil. Kanał pokonaliśmy szybko i sprawnie, i kierowaliśmy
się na migoczący w oddali most Oresundsbron. Płynęliśmy, płynęliśmy
i płynęliśmy... Długo.
2355 minięto główki portu
w Kopenhadze; 0013 zacumowano; 0017 wyłączono silnik
Niestety prysznice w Kopenhadze
trwają tylko 3 minuty, ale i tak dałyśmy radę- przecież głowę
można umyć w zlewie :p Chłopcy okazali się większymi hardcorami,
kąpali się w zimnej wodzie.
Po wypiciu dosłownie 1 piwka
w mesie legliśmy na kojach (swoich!).
07.07.2010r (środa)
Kopenhaga - piękne miasto!!
Wszystkim bardzo się podobało (zob. Galeria). Zjedliśmy pyszne, olbrzymie
lody i wdrapaliśmy się na wieżę kościoła. Poza tym mieliśmy okazję
podziwiać: trzech gości tańczących break-dance´a , pana mima idącego
pod wiatr, ulicznych grajków gitarowych itp. Oprócz tego w marinie
królewskiej stało dużo pięknych żaglowców, które sfotografowaliśmy
z każdej strony.
Po wciągnięciu obiadu (trzeba
zaznaczyć, że główną atrakcją rejsu było pyszne
jedzenie) wciągnęliśmy żagle i heja!!! z powrotem.
Noc pełna wrażeń. Nie
wiało za mocno, ale przecinaliśmy tory promów, tankowców i innych
wielkich maszyn. W trakcie wachty naszej najukochańszej i rozgadanej
Sibi musieliśmy włączyć katarynę i dosłownie zwiać ("kur...a!
Sibi zwrot przez rufę" - słowa Captain´a) przed kolejnym promem.
08.07.2010r (czwartek)
Znowu płynęliśmy, płynęliśmy,
płynęliśmy... Im bliżej Polski tym cieplej. Całą dobę płynęliśmy
na żaglach. Silnik włączyliśmy tylko i wyłącznie w celu naładowania
akumulatorów i przy wspomnianej już ucieczce przed tzw. choinką (promem).
Głównym zajęciem załogi
były gitara, śpiewy, zdjęcia i słodycze. Poza tym mieliśmy
okazję spróbować tostów po kapitańsku, co niewątpliwie wzmocniło
morale załogi. Głównym łasuchem wyprawy okazał się Piotrek ze
swoim bezdennym żołądkiem.
09.07.2010r (piątek)
Ten dzień naznaczony
był stresem związanym z brakiem czasu. Wiało nam dalej w mordę
(zaskakujące szczęście, w mordę w obie strony :( ). O 1955
wraz z promem Wawel, honorowo wpłynęliśmy do portu Świnoujście.
Zmęczeni słońcem i falami spożyliśmy makaron z sosem z miejscowego
sklepu portowego. Ku naszej radości Captain otwierając piwo stwierdził,
że zostajemy w porcie na noc. Wyzerowaliśmy nasze zapasy złotego
napoju i w dobrych humorach ułożyliśmy się w kojach, z myślą,
że następnego dnia musimy wstać o 0500, żeby o 12:00 oddać jacht.
10.07.2010r (sobota)
Dzień rozpoczął się
niespodziewanie. Wypłynęliśmy o 0745, czyli trzy godziny później
niż zamierzaliśmy. Budzik nastawiony na godzinę 05:00 leżał pod
poduszką Werki, i nawet ona, odpowiedzialna I oficerka, zmęczona długą
i pełną wrażeń nocą, nie zbudziła się na jego sygnał. Nikt prócz
Piotrka, który myślał, że to dzwony kościelne, nie słyszał dźwięku
budzika. Krążą pogłoski, iż Captain też słyszał, ale udawał
głupiego. Niestety pogłoski nie zostały zweryfikowane. W każdym
razie było dość nerwowo. Na szczęście nie było problemu z przełożeniem
godziny oddania jachtu.
Płynąc już przez
jezioro Dąbie mieliśmy okazję mijać inne jachty (jak to
na jeziorze), tym razem jednak z ciekawą zawartością. Na jachtach
wylegiwały się piękne, nagie i półnagie kobiety. Nasi panowie korzystali
z okazji i z fascynacją przyglądali się młodym i jędrnym ciałkom,
a my w obserwowaliśmy ich zabawną reakcję.
Do portu Szczecin Dąbie
wpłynęliśmy ok. 1500. Posprzątaliśmy, umyliśmy gary oraz kingston
i oddaliśmy jacht, otrzymując całą kaucję z powrotem.
Następnie zostawiając Piotrka
w Szczecinie (tam mieszka) wsiedliśmy w autobus, wciągnęliśmy kebab´a
(my prawie do końca, a chłopcy swoje wraz z naszymi resztkami - jak
przez cały rejs) i następnie zajęliśmy jedyny wolny przedział w pociągu -
rowerowy. Podróż minęła w miłej atmosferze. Captain´a
wysadziliśmy w Lesznie, gdzie odebrali go rodzice dość zdziwieni
faktem, iż jego syna żegnają trzy opalone dziewczęta, machając
białymi chusteczkami. Sam Captain żegnał się z nami słowami "No
jedźcie już", a w myślach pewnie miał rejsowe "Verpiss dich!".
Kończąc
Rejs przebiegał w miłej,
żeglarskiej atmosferze. Załoga, choć dość rugana przez wszystkowiedzącego
kapitana, zapaliła się do żeglarstwa. Dla połowy ekipy było to
pierwsze doświadczenie z żeglarstwem morskim i na pewno będzie długo
wspominane. Są takie wydarzenia, które zmieniają nasze podejście
do życia. Myślimy, że do takich należał ten rejs, na którym jako
przysłowiowy "świeżak" czujesz opór rumpla na pełnym morzu
w nocy, wiedząc że gdzieś w ciemnościach czają się niebezpieczne
zielone, i czerwone światełka. Rejs wspominać będziemy myśląc
o braterstwie, wzajemnej pomocy i poczuciu współodpowiedzialności
za jacht i bezpieczeństwo kolegów. Mimo, że dość nieudolnie, załoga
podołała trudom wyprawy (być może nie wymaganiom kapitana). Co prawda
nie zaznaliśmy prawdziwie trudnych warunków morskich, ale poczuliśmy
"wibracje na morzu, gdy kable grają" i na pewno w tym lub innym
składzie na nie wrócimy.
Z żeglarskim pozdrowieniem
Werka, Dorcia i Sibi