Biesem po Bałtyku
5.08 - 19.08.2009

            Jak to zwykle bywa tuż po ubiegłorocznym zdobyciu Kopenhagi i udanym rejsie na Alfie powstała koncepcja kolejnej wyprawy. Tym razem wraz z młodzieżą z Leszna planowaliśmy odwiedzić porty wschodniego Bałtyku, jednak naszym głównym celem byłą Gotlandia, o której tyle dobrego nasłuchałem się na poprzednich rejsach.
Już późną jesienią ubiegłego roku zacząłem poszukiwania odpowiedniego jachtu na nasza wyprawę. Dzięki temu miałem pełną dowolność i bardzo duży wybór naszych pięknych polskich jachtów. Po długich poszukiwaniach i równie długich pertraktacja z armatorem wybór padł na Biesa. Jacht klubu żeglarskiego z Nysy. Stalowy ponad 15,5 metra długości, 80m2 żagla, jak się później okazało bardzo dzielna i wytrzymała jednostka.
            Po długiej nocy spędzonej w pociągu w końcu dotarliśmy do Gdyni, gdzie czekał na nas jacht z małą niespodzianką dla załogi. Przyjechał dobrze wszystkim znany kapitan z rejsu na Alfie, Krzysiek. Po przejęciu jachtu, a było co przejmować, w końcu to ponad 15 metrów pokładu, wysłałem załogę na zakupy. Jak się okazało nie była to dla nich prosta sprawa i zajęło im to sporo czasu. Po zaształowaniu jedzenia, uzupełnieniu zbiorników wody pozostało nam tylko dolanie paliwa. I tu pojawiły się pierwsze trudności. Przy stacji bardzo mało miejsca, a w dodatku to był mój pierwszy kapitański na tak dużym jachcie. Ale jak się okazało manewrowanie tym okrętem nie było aż tak straszne i bez problemów stanęliśmy pod stacją. O tym jak ciasno było przy stacji świadczy fakt, że przed dziobem pozostał na metr, a z tyłu bez wysiłku mogłem chwycić kosz dziobowy naszych sąsiadów.
            Po udanych manewrach portowych w końcu wychodzimy w morze. Naszym pierwszym celem staje się Władysławowo, gdzie umówieni byliśmy z zaprzyjaźnionymi jachtami. Tuż za główkami mariny w Gdyni spragnieni morskiej przygody stawiamy żagle. Szybko okazuje się, że mimo swojego wieku i dużej wagi Bies żegluje z gracją, a w dodatku osiąga niezłe prędkości. Pierwszego dnia aura nam sprzyjała i płynęliśmy w pełnym słońcu przy wietrze 3-4°B. Do Władysławowa dotarliśmy ok. godziny 21.
             Rano pożegnaliśmy Krzyśka, który niestety musiał wracać do pracy. I tego dnia po raz pierwszy musieliśmy zmienić nasze plany podróży. Początkowo chcieliśmy żeglować do Kłajpedy, jednak przy panujących wówczas warunkach zajęłoby nam to ponad 2 doby. Dlatego jako kolejny port wybraliśmy Utklippan, małą wysepkę u południowych wybrzeży Szwecji. Znów pod pełnymi żaglami i przy pięknej pogodzie żeglowaliśmy na północ. Mały ruch statków i sprzyjające warunki pozwoliły nam w końcu odespać podróż i nocne harce we Władysławowie. 
             Na Utklippan dotarliśmy następnego dnia przed południem i jak się okazało rzeczywiście była to malutka wysepka. Podejście dość kręte i wąskie, dla stojących jachtów byliśmy ogromnym zjawiskiem. Chyba jeszcze nikt wcześniej nie widział tam tak dużej jednostki. Po krótkim odpoczynku i zwiedzaniu skalistej wysepki postanowiliśmy płynąć dalej. Tym razem skierowaliśmy nasz jacht w stronę Kalmaru. Początkowo płynęliśmy przy dość przyjemnym wietrze 3°B, ale niestety z godziny na godzinę wiatru ubywało. Dlatego do Kalmaru dotarliśmy dopiero w nocy. 
             Rano udaliśmy się na zwiedzanie szwedzkiego miasta. Naszym głównym celem był zamek, który pięknie prezentował się z morza, jednak jego wnętrze zbytnio nas nie zachwyciło. Wracając na jacht spotkałem swojego znajomego, który zaprosił mnie do siebie na pogaduszki. Uzyskałem od niego kilka cennych informacji i udzielił mi paru wskazówek gdzie żeglować. Grzechem byłoby nie wspomnieć o racuchach jakie zaserwowała nam Pula, Pani I oficer. Po tym niebywale pysznym obiadku ruszyliśmy dalej na północ cieśniną kalmarską oddzielającą Szwecję od Olandii. Po przejściu pod mostem łączącym te dwa lądy żeglowaliśmy na dość trudnym nawigacyjnie obszarze, gdzie było dużo podwodnych skał i mielizn. Tak jak to miało miejsce w poprzednie dni wiatr wieczorem słabł i ledwo co przesuwaliśmy się po wodzie. W cieśninie kalmarskiej napotkaliśmy na kilka niespodzianek, a to nie świecąca latarnia, a to nagle pojawiające się wiatraki, których nie było na żadnych mapach. Ale nie ma się co dziwić ponieważ nasze mapy pamiętały jeszcze lata 80.
             Po kolejnej nocy spędzonej na morzu nad ranem dotarliśmy do Sandvik, małego portu położonego na Olandii. W raz z załogą po zażyciu kąpieli słonecznych postanowiliśmy płynąć dalej na północ w stronę Gotlandii. Znów żeglowaliśmy pod pełnymi żaglami przy wietrze 2-3°B i pięknym słońcu. Wieczorem postanowiłem trochę wyedukować moją załogę jednak na niewiele się to zdało gdyż nie bardzo byli tym zainteresowani. Do Visby dotarliśmy ok. 2 w nocy i ku naszemu zdziwieniu marina była pusta i tylko nieliczne jachty bujały się przy kejach. 

Trasa rejsu

               Rano udaliśmy się w grupach na zwiedzanie całego miasta. Tak jak wszyscy mi wcześniej opowiadali, to miasto ma swój specyficzny klimat, a uroku dodają mu kamienne ruiny starych kościołów i katedr, których jest mnóstwo. Tego dnia po raz pierwszy w tym rejsie odebrałem ostrzeżenia o silnym wietrze, ale mając duży dzielny jacht postanowiliśmy płynąć dalej. Wypływając z Visby skierowaliśmy się dalej na północ, żeby w nocy minąć Gotlandię właśnie od strony północnej. W przeciwieństwie do poprzednich dni wiatr wieczorem nie zelżał, ale zgodnie z prognozą wzmagał się. I tu po raz pierwszy zmuszeni byliśmy refować żagle. Gdy minęliśmy Gotlandię kierowaliśmy się w stronę Liepaji, lecz nie było to łatwe gdyż silny południowo-wschodni wiatr umiejętnie nam to utrudniał. I tak przy nieco gorszej już pogodzie, bez słońca żeglowaliśmy do Łotwy.
             Gdy byliśmy niedaleko Liepaji wiatr odkręcił i wiał z zachodu z siła 5-6°B, co powodowało powstanie dość dużej ok. 3 metrowej fali. Kolejne słuchane prognozy nie zapowiadały zmiany na lepsze, wręcz przeciwnie wiatr miał się wzmagać do 6-7°B, a w porywach miał osiągać nawet 8°B. Postanowiłem w takich warunkach i przy takich prognozach nie wpływać do Liepaji ponieważ moglibyśmy mieć problemy przy wyjściu z portu. Niestety silnik nie był mocną stroną Biesa. Pracował bez zarzutów ale jego moc pozostawiała dużo do życzenia. No i tak zmuszeni byliśmy płynąć dalej. Przy zmiennych warunkach atmosferycznych, a to w deszczu, a to trochę w słońcu no i znów w deszczu kierowaliśmy się w stronę Helu. Cały czas wiał silny 6-7°B zachodni wiatr i niektóre wysokie fale zalewały nam pokład. Jedna wdzierając się na pokład pogięła nam słupki od sztormrelingu, które na szczęściu później udało nam się wyprostować.
             Tak jak obiecałem załodze na Hel dotarliśmy przed północą kolejnego dnia. Mokrzy, zmarznięci i przemęczeni po 78 godzinach na morzu w końcu osiągnęliśmy bezpieczny port schronienia. Trzeba jednak dodać, że samo podejście do portu nie było proste. Cały czas silnie wiejący wiatr powodował spory rozkołys w basenie portowym. Gdy już spokojnie staliśmy zacumowani do kei tradycyjnie na Helu swoje pierwsze kroki skierowaliśmy do Kapitana Morgana, gdzie świętowaliśmy nasze „cudowne ocalenie”.
               Kolejnego dnie po długim odpoczynku i usunięciu wszystkich drobnych usterek powstałych podczas 78 godzinnej żeglugi ruszyliśmy dalej. Żegluga była dość przyjemna, ciągle wiało mocno ale wiatr odkręcił nieco na południe dzięki czemu nie musieliśmy dużo halsować. Po ok. 24 godzinach znaleźliśmy się na Bornholmie, a konkretnie w Nexo. Tam, jak z resztą prawie w każdym odwiedzanym przez nas porcie, spotkaliśmy polski jacht. Tym razem był to bardzo dobrze mi znany Jurand z Trzebieży. W Nexo oczywiście nie obyło się bez wizyty w znanej już nam wędzarni ryb. Trzy razy chodziliśmy tam żeby kupić kolejne porcje pysznej ryby. Na Bornholmie spędziliśmy dość upojną noc, której skutki niektórzy odczuwali jeszcze kolejnego dnia.
               Rano wyruszając z Nexo niestety musieliśmy kierować się do portu macierzystego, ponieważ czas naszego rejsu dobiegał końca. Początkowo pod lekko zarefowanymi, a później już pod pełnymi żaglami przy stale słabnącym wietrze żeglowaliśmy w stronę świnoujścia. Po pewnym czasie wiatr totalnie ucichł, na morzu pozostała tylko martwa fala. Pobujaliśmy się chwile na tej fali, aby w końcu zrzucić żagle i odpalić silnik. Zero wiatru, niebo zachmurzone, gdzieniegdzie w oddali widać burze. Prognoza pogody podawana przez Witowo radio zupełnie się nie sprawdzała, ponieważ od samego rana pani miłym głosem zapowiadała zachodni wiatr o sile 6-7°B.
               Jak się później okazało pani z Witowa miała rację. Pod wieczór zaczęło lekko dmuchać i z godziny na godzinę wiatr się wzmagał, aby w końcu osiągnąć zapowiadane 6°B. No i jak na złość znów musieliśmy się halsować i walczyć z dość wysoką przeciwną falą. Dodam że kąt martwy Biesa przy takich warunkach jest równy 130-140°, a jego prędkość w bajdewindzie nie jest wyśmienita. I tak widząc już główki świnoujścia bujaliśmy się przez kilkanaście godzin, aby w końcu koło południa stanąć w Basenie Północnym.
              Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy w nasz ostatni odcinek trasy. Początkowo na silniku przez kanał piastowski, później na żaglach przez dość spokojny zalew szczeciński. Nie spiesząc się płynęliśmy susząc żagle i klarując wszystkie liny. Do Trzebieży wpłynęliśmy już w nocy co nie jest łatwe, gdyż pławy podejściowe do portu nie świecą i trzeba było wypatrywać ich wytężonym wzrokiem. Mimo tych utrudnień szczęśliwie i bez problemów zacumowaliśmy w porcie Centralnego Ośrodka Żeglarskiego. Rano umyty, wysprzątany i sklarowany jacht przekazaliśmy bez problemów armatorowi. I tu kończy się nasza przygoda z Biesem, wszyscy szczęśliwi, zadowoleni, z bagażem nowych wrażeń i doświadczeń udaliśmy się do domu.
               Mimo że nie udało nam się zrealizować całego planu i tak rejs był bardzo udany. Przez te dwa tygodnie przepłynęliśmy 945Mm, w czasie 218 godzin żeglugi.

Powrót


Copyright Michał Łukaszewicz