Alfem do Kopenhagi
16.08 - 30.08.2008

            Wszystko zaczęło się już rok wcześniej, kiedy to po pierwszym naszym morskim rejsie padła propozycja, aby wybrać się nieco dalej, a mianowicie do Kopenhagi. Początkowo miał to być rejs ze Szczecina, ale jednak padło na Puck i jacht z HOMu.
            Rejs z zamiarem zdobycia Kopenhagi zaczęliśmy 16.08.2008 r. drogą kolejową z Leszna do Pucka, gdzie odebraliśmy nasz jacht. s/y Alf, bo o nim tu mowa jest 14 metrowym, stalowym, dwumasztowym jachtem typu J-80. Jest to jedna z pierwszych jednostek tego typu zbudowana w Polsce, można dodać, że jacht był starszy od wszystkich członków załogi.
            Po zakupieniu żywności na dwutygodniowy rejs wyruszyliśmy w stronę Helu, gdzie spędziliśmy pierwsza noc. Po drodze trochę nas wybujało i pomoczyło, ale takie jest już żeglowanie. Oczywiście nasze pierwsze kroki na Helu skierowaliśmy do "Kapitana Morgana".
            Kolejnego dnia po zwiedzeniu miasteczka i zrobieniu następnych zakupów wyruszyliśmy koło południa w dalszą drogę, wzdłuż półwyspu helskiego do Władysławowa. Nie obeszło się jednak bez problemów z silnikiem, ale po konsultacjach telefonicznych i pomocy załogi "Fryderyka Chopina" udało się usunąć wszystkie usterki. We Władysławowie znaleźliśmy się około północy, tak więc było to pierwsze nocne nasze pływanie.
            Uzupełniliśmy tam zbiornik z wodą oraz butle z gazem i wyruszyliśmy w dwudniową podróż na Christianso, wyspę położoną około 10 mil na wschód od Bornholmu. Towarzyszył nam dość umiarkowany wiatr, chwilami wręcz bardzo słaby i łagodne fale. Płynąc tak samotnie po środku Bałtyku zajmowaliśmy się nie tylko żeglowaniem, ale również śpiewaliśmy szanty, jak i inne piosenki, gdy skończył nam się repertuar szant oraz na jakiś czas staliśmy się jachtem z 5 żaglami. A to głównie zasługa naszego kapitana i I oficera, który można powiedzieć troszkę się nudziło.
            Malownicza wyspa Christianso również przywitała nas nocą wraz z 3 latarniami na niej. Z samego rana wzięliśmy się za zwiedzanie tej cudownej skalnej wysepki. Poznaliśmy również jej historię, która nas bardzo zaciekawiła. Niestety dłużej nie mogliśmy tam zostać i koło południa popłynęliśmy dalej w stronę Bornholmu. Podczas tego krótkiego przeskoku w końcu poczuliśmy wiatr w żaglach i słoną wodę na twarzy. Na Bornholmie zdecydowaliśmy się na wpłyniecie do portu w Allinge. Udaliśmy się na wieczorny spacer w głąb tej w brew pozorom sporej wyspy. Po zmierzchu w porcie, w którym się zatrzymaliśmy poznaliśmy inną załogę z Polski płynącą na jachcie "Dar Natury". Skorzystaliśmy z ich zaproszenia i spędziliśmy miły wieczór na ich pokładzie przy dźwięku gitary i śpiewie szant.
            Następnego ranka z powodu silnego przeciwnego wiatru i niekorzystnych prognoz zdecydowaliśmy, że w dalszą drogę do Kopenhagi wyruszymy dopiero wieczorem. Dzięki temu zyskaliśmy cały dzień na zwiedzanie Bornholmu. Wybraliśmy się zwiedzić ruin zamku Hammershus położone na północno zachodnim brzegu. Wróciliśmy pieszo wzdłuż przepięknego skalistego wybrzeża. Tak jak planowaliśmy wieczorem wypłynęliśmy w kolejną dwudniową drogę.
            W nocy wpłynęliśmy na wody szwedzkie, które przywitały nas sporymi opadami deszczu i tylko część załogi chciała w tym czasie pełnić służbę, gdyż mieli oni odpowiednie na taką pogodę stroje. Tego dnia wiatr był bardzo sprzyjający i notowaliśmy bardzo dobre prędkości jak na stary ponad 40-sto letni jacht. W skróceniu drogi do Kopenhagi pomógł nam kanał Falsterbro, w którym musieliśmy chwilę poczekać na otwarcie mostu. Po przekroczeniu kanału wiatr wciąż tężał i znów, ku uciesze sterników notowaliśmy znakomite prędkości. Tego dnia pierwszy raz usłyszeliśmy przez radio wzywanie pomocy. Wiadomość "Mayday" wysyłało niemieckie małżeństwo nieradzące sobie z trudnymi warunkami panującymi na morzu. Do stolicy Danii dotarliśmy kompletnie przemoczeni i zmęczeni. Zbawieniem dla naszych przemoczonych ubrań były suszarki do rąk w toaletach. Jednak zła pogoda i ciągle padający deszcz nie odstraszył nas i ruszyliśmy na zwiedzanie europejskiej stolicy. Nasz zapał jednak szybko minął i wylądowaliśmy w Kopenhaskiej tawernie gdzie degustowaliśmy tamtejsze piwo Tuborg. Po powrocie na jacht powiesiliśmy nasze przemoczone rzeczy w środku na wszystkim, na czym dało się tylko coś powiesić. Z dumą i zadowoleniem ze zdobycia głównego celu naszej wyprawy udaliśmy się na spoczynek.
            Następny ranek przyniósł wiele przyjemnych niespodzianek. Obudziło nas piękne słońce oraz kapitan innego polskiego jachtu. Starszy kapitan przyszedł się zapytać czy czegoś nam niepotrzebna i od razu opowiedział, co i gdzie można zobaczyć w Kopenhadze. Było to dla nas bardzo miła i niespodziewana poranna wizyta. Całe południe tego dnia mieliśmy przeznaczone na zwiedzenie europejskiej stolicy, po której oprowadził nas mieszkający tam kuzyn jednego z naszych załogantów. Pokazał nam najciekawsze miejsca w mieście w tym muzeum Carslsberga oraz Christianie, znana także jako Wolne Miasto Christiania. Po Kopenhadze podróżowaliśmy metrem, co było dla nas także dodatkową atrakcją. Niestety musieliśmy udać się w drogę powrotną do domu i pod wieczór wypłynęliśmy ze stolicy Danii.

Trasa rejsu

            Opuszczając Kopenhagę przepływaliśmy niedaleko lotniska i zaskoczył nas ruch na nim, ponieważ co jakieś 30-45 sekund lądował tam jakiś samolot, podobnie było ze startującymi tam samolotami. Noc przebiegła bardzo spokojnie, a od samego świtu byliśmy już w okolicy wybrzeża, które było zarazem największymi klifami na Bałtyku, tak więc mieliśmy co oglądać podczas podróży. W godzinach porannych dotarliśmy do miejscowości Klintholm położonej na wyspie Mon, z której to wybraliśmy się na pieszą wędrówkę w stronę klifów. Po dwugodzinnym spacerze dotarliśmy w końcu do klifów i po pokonaniu kilkuset schodów zeszliśmy na dół klifu do samego morza, gdzie przeszliśmy się na boso po kamieniach. W drodze powrotnej udało nam się złapać autobus, było to dla nas prawdziwe zbawienie, bo wszyscy byliśmy wycieńczeni po długim spacerze.
            Teraz po zaliczeniu wszystkich celów wyprawy zostało nam ustalenie drogi powrotnej, z dwóch możliwości wybraliśmy oczywiście tę dłuższą i trudniejszą drogę. Wybraliśmy się do portów Szwedzkich, aby móc z czystym sumieniem powiesić szwedzką banderkę wracając do portu macierzystego. Jako, że polubiliśmy nocne pływanie znów wypłynęliśmy wieczorem i spokojnie płynęliśmy do Szwecji gdzie na postój wybraliśmy sobie małą wysepkę, która to była bardzo przyjaźnie opisana w naszej locji z 73 roku. Jednak informacje w naszej locji były nieco nieaktualne. Płynęliśmy kompletnie po omacku w ciemnościach miedzy małymi wysepkami ufając tylko mapą z naszego laptopa i położeniu z GPSa. Jak się okazało w miejscu, w którym miał być nasz docelowy port nie było nic, kompletna ciemność i pustka. Dlatego zdecydowaliśmy się przenocować w porcie niedaleko Karlshamn.
            Po krótkiej nocy, w której to wypiliśmy nasze ostatnie zapasy duńskiego Tuborga dowiedzieliśmy się, że zapowiadane są deszcze na najbliższe godziny. Kupiliśmy zapasy szwedzkiego chleba, który okazał się być niezbyt smaczny, gdyż był bardzo słodki. Mimo zapowiadanego deszczu oraz silnych wiatrów wyruszyliśmy w podróż powrotną do ojczyzny. Wypływając płynęliśmy pod pełnymi żaglami jednak bardzo szybko musieliśmy zacząć się refować i stopniowo pozbywać nadmiaru żagli. W rezultacie płynęliśmy backsztagiem na samy foku marszowym. Wiatr dochodził do 7-8 stopni w skali Beauforata, a fale miały blisko 3 metry. Mimo małej powierzchni żagli osiągaliśmy bardzo pokaźne prędkości chwilowe przekraczające 9 węzłów. Pływanie w takich warunkach było ogromną frajdą dla niektórych załogantów, którzy nie chcieli opuszczać pokładu. Było to dla nas niesamowite przeżycie surfować na dużych falach, potężnym 14 metrowym jachtem, który chwilami bujał się jak mała łupinka. Cali i zdrowi, a przede wszystkim szczęśliwi dotarliśmy do Helu gdzie przenocowaliśmy i odpoczęliśmy po długim przelocie w trudnych warunkach.
            Następnego dnia rano wciąż przy bardzo silnym wietrze, jednak przy małej fali (w końcu to zatoka) popłynęliśmy dalej do macierzystego portu, Pucka. Po drodze zaliczyliśmy polską mieliznę, która oczywiście nie była oznakowana, a nasza sonda wskazywał jeszcze sporo wody pod kilem. I tak nie popsuło to nam naszego dobrego humoru po przebyciu tak wspaniałej drogi w tym towarzystwie. W Pucku jak każe tradycja mieliśmy wieczór kapitański, a rano dnia 30.08 wysprzątaliśmy jacht, zabraliśmy swoje rzeczy i udaliśmy się w drogę powrotną do domu.
            Podsumowując w trakcie rejsu przebyliśmy 716,1 Mm w ciągu 170,5h.


Powrót


Copyright Michał Łukaszewicz